a ja zostanę z tym angielskim

Translations in context of "zostanę uznany" in Polish-English from Reverso Context: Nie mogę tego zrobić, zostanę uznany za dezertera. Tłumaczenia w kontekście hasła "zostanę w tyle" z polskiego na angielski od Reverso Context: Jak nie zacznę działać, to zostanę w tyle, więc naprawdę zacząłem mocno się zastanawiać i zrozumiałem, gdzie leży problem. Według mnie to bardzo dobra warszawska szkoła z długim rodowodem. To co mnie przekonuje do tej placówki to specjalizacja w języku angielskim. Sprawia to, że zajęcia są dobrze zorganizowane. Szkoła posiada dobrą kadrę, która jest pod stałym nadzorem metodyka. Ostatnio, rozmawiając ze znajomym, utwierdziłam się tylko w tym, że nawet pracując w języku angielskim, możemy go zapominać. Dlaczego? Bo powtarzamy ciągle te same frazy i wyrażenia, nie Zasady pisania listu z prośbą o informacje po angielsku. Pisząc list z prośbą o informacje, należy stosować się do zasad poprawnej gramatyki oraz mieć na uwadze rodzaj stylu. W tym przypadku, obowiązuje styl formalny. Nie można używać słów potocznych ( cool) i form skróconych ( I’m ). Należy w pełni rozwinąć podane w nonton call it love sub indo rebahin. Póżniej pracował jako piekarz, ślusarz, palacz kotłowy na statkach oraz grabarz. Jedna z wersji mówiła nawet, że był nawet górnikiem rębaczem w kopalni „Boże Dary” w Kostuchnie. Jana Himilsbacha (+57 l.) nie ominęło także wojsko, gdzie odbył zasadniczą służbę wojskową. Zaangażował się także w dzałalność polityczną, był członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Uczył się na Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym i w Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Wojewódzkim PZPR w Warszawie. Zanim stał się jednym z najbardziej znanych aktorów naturszczyków, parał się literaturą. Pisał wiersze i opowiadania. Najbardziej znane jego dzieło to "Monidło" z wydane w 1967 roku i zekranizowane dwa lata później. Swojej twórczości literackiej jednak nie cenił. Zdecydowanie wolał tą kamieniarską. - Moim dziełem granitowym nikt sobie dupy nie podetrze - mawiał. Przyjaźń z Maklakiewiczem Zdzisław Maklakiewicz. Powstanie Warszawskie, alkohol i tajemnicza śmierć Od 1956 roku pracował jako kamieniarz na warszawskich Starych Powązkach. Dzięki pracy na tej nekropolii, w 1975 roku, udało mu się zdobyć miejsce pochówku dla Marka Hłaski (+35 l.), którego znał ze środowiska literackiego. Wykuł mu nawet napis na płycie nagrobnej. Nie było to jego jedyne znane kamieniarskie dzieło. W 1977 roku wykonał tablicę na grób swojego wielkiego przyjaciela Zdzisława Maklakiewicza (+50 l.), z którym tworzył niezapomniany duet na ekranie. "Maklak" z Himilsbachem zagrali razem w takich filmach jak: "Wniebowzięci", "Jak to się robi", czy "Rejs", który właśnie obchodzi 50 lat od premiery. Ich relacja doczekała się niezwykłej anegdoty. Niedługo po śmierci Maklakiewicza, Janek zadzwonił do matki zmarłego aktora z zaskakującym pytaniem. - Jest Zdzisiek? - zapytał panią Czesławę. - Ależ panie Janku, przecież umarł! Był pan przecież na pogrzebie... - odpowiedziała mu zaskoczona. - Wiem, k***a... ale nie mogę się z tym pogodzić... - odparł. Choroba alkoholowa Przed śmiercią wypił LITR WÓDKI. Tak wygląda jego grób. Kariery gwiazd PRL zniszczył alkohol "(Nie)zapomniani" [WIDEO] Jan Himilsbach był uzależniony od mocnych trunków. Nie robił sobie jednak nic z tego, nawet gdy zwrócano mu uwagę, że pije w miejscu publicznym. Mówił wtedy, że "do organizmu wprowadza bajkowy nastrój". Drwił sobie także z lekarza, który za namową jego żony Barbary, próbował leczyć go z alkoholizmu. - Jasiu, a nasza umowa? Mia­łeś po­prze­stać na 100g! - A ty my­ślisz, że ja tylko u cie­bie się leczę? - wypalił do niego kompletnie pijany. "Basica" kiedy wychodziła do pracy, potrafiła zamyknąć męża w domu na klucz, by nie mógł wyjść na melinę po wódkę. Niewiele to jednak pomagało. Koledzy przynosili mu alkohol pod drzwi, który wypijał poprzez wsadzony przez dziurkę od klucza wężyk. Gdy Barbara wracała do domu była załamana. - Palisz, pijesz. Jaki ty masz głos?! - mówiła. - Basica, oni mi za ten głos płacą – opowiadał niewzruszony. Jego alkoholowe ekscesy to także jedna z najsłynniejszych opowieści w środowisku aktorskim. Gdy wpadł do SPATiF-u, krzyknął: "Inteligencja, wyp***dalać!". Na to siedzący Gustaw Holoubek natychmiast wstał, mówiąc: "Nie wiem jak państwo, ale ja wyp***dalam". Gdy zaproponowano mu natomiast rolę w hollywoodzkim filmie, odmówił w sobie tylko znany sposób i nie poleciał do Stanów Zjednoczonych. Warunkiem gry w porodukcji było nauczenie się przez Himilsbacha jezyka angielskiego. - Jeszcze się okaże, że jednak nie będę im pasował do tego filmu… I zostanę z tym angielskim jak ch*j - wypalił. Śmiech na pogrzebie Słynny naturszczyk zmarł w nocy z 11 na 12 listopada 1988 roku w melinie przy ulicy Górnośląskiej w Warszawie. Przy jego śmierci obecny był przyjaciel, aktor Zdzisław „Bene” Rychter (67 l.). Na pogrzebie na Cmentarzu Północnym w Warszawie, ksiądz odprawiający uroczystości powiedział coś, co rozbawiło żałobników do łez, którzy nie mogli powstrzymać się od śmiechu: - Żegnaj Janku, już nigdy nie usłyszymy twojego ciepłego, aksamitnego głosu. Na nagrobku Jana Himilsbacha widnieje sentencja: "Życie z myślami ciężkimi jak kamień zawiłymi jak wersety biblii zaczęło się i trwa niewidzialne jak czas". W 2013 roku obok aktora została pochowana jego ukochana żona "Basica". Grób Jana Himilsbacha. Niezapomniani fot. Adobe Stock, natapetrovich Kiedy wychodziłam za Jarka, planowaliśmy, że będziemy mieli dwoje, no, może troje dzieci. Daliśmy sobie pół roku na urządzenie się i okrzepnięcie. – A potem niech się dzieje wola nieba, zgadzasz się? – zaproponował Jarek. Zgodziłam się. Wola nieba nie zadziała się przez rok ani przez dwa lata. – Jarek, spójrzmy prawdzie w oczy. Chyba mamy problem – nie wytrzymałam i w końcu powiedziałam głośno to, o czym od dawna myśleliśmy oboje. Zaczęły się wizyty u lekarzy, badania, czekanie na wyniki. I pomimo tego co miesiąc nadzieja, że może jednak tym razem… Potem były różne diagnozy, różne terapie, mijały miesiące i lata. W końcu jedyną opcją, jaka nam została, było zapłodnienie in vitro. Badania, zastrzyki, znowu badania. Miałam chwile zwątpienia. Krzyczałam, płakałam… Kiedy wreszcie nadszedł dzień zabiegu, byłam szczęśliwa. I absolutnie pewna, że uda się za pierwszym razem i o wszystkim zapomnimy. Na zabieg wzięliśmy pożyczkę w banku. Na kolejną nie było nas stać, więc po prostu musiało się udać. Jarek do domu zaniósł mnie na rękach. Nie pozwalał mi wstawać z kanapy, obsługiwał mnie jak księżniczkę. Dziesięć dni później stało się jasne, że nic z tego nie będzie. – Żaden zarodek się nie zagnieździł. Bardzo mi przykro. Ale mamy jeszcze kilka, za parę miesięcy spróbujemy jeszcze raz – pocieszała nas lekarka. I zaleciła mnóstwo dodatkowych badań. Nie zrobiłam żadnego z nich przez kolejnych kilka miesięcy. Nie umiałam się zmobilizować. Jarek zaś był pełen zapału. Zasypywał mnie danymi, wynikami kolejnych badań naukowców. – Od 30 do 40 procent pierwszych zabiegów in vitro kończy się niepowodzeniem, więc to zupełnie normalne – mówił. – Za drugim razem udaje się dużo częściej. Statystyka jest po naszej stronie! A pieniędzmi się nie martw, pożyczymy od rodziny, przyjaciół. Będę więcej pracował. Damy radę! W końcu dałam się przekonać. Kolejne badania, kolejne hormony, kolejny zabieg. I znowu czekanie na pierwsze USG. – Gratulacje, jeden z zarodków się zagnieździł. O tutaj, to ten punkcik – lekarka pokazała nam na ekranie jakąś plamkę. To było nasze dziecko! Zgodnie z zaleceniami prawie nie wstawałam z łóżka. Jarek spełniał wszystkie moje zachcianki. W miesiąc utyłam osiem kilo. Jarek koniecznie chciał ogłaszać nasze szczęście całemu światu, ale prosiłam, żeby zaczekał. Potem o to też miał do mnie żal. Że zapeszyłam Tamtego dnia czułam się zupełnie normalnie. Nic mnie nie bolało, nawet nie miałam mdłości. Jarek poszedł do pracy. Ja jak codziennie leżałam na kanapie i oglądałam coś w telewizji. Czułam, że powinnam iść do łazienki, ale nie chciało mi się wstawać. Ale w końcu musiałam. Usiadłam na sedesie. Coś dziwnie chlupnęło. Sięgnęłam po papier toaletowy. Krew. Dużo krwi. Zerwałam się i zajrzałam do sedesu. Był pełen krwi. Wiedziałam, że to koniec. Że nasze dziecko nie żyje. Spędziłam w szpitalu tydzień. Głównie z powodu mojej głowy, nie ciała. Bałam się powrotu do domu, do męża, do życia. Unikaliśmy tematu przez kolejny rok. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi, jeździliśmy na wakacje. Wydawało się, że zaakceptowaliśmy, że będziemy dalej żyć po prostu we dwójkę. Moja lekarka wprawdzie przekonywała mnie, że wie, dlaczego poroniłam, i że drobny zabieg wystarczy, by to się nie powtórzyło, ale nie chciałam już słuchać o żadnych kolejnych badaniach i zabiegach. I wtedy przyszedł rachunek z kliniki. Za dalsze przechowywanie naszych zarodków. „Trzech” – brzmiała precyzyjna informacja. I wtedy coś we mnie pękło. To przecież trójka naszych potencjalnych dzieci. Nasza szansa. Musimy ją wykorzystać! Teraz role się odwróciły. To ja naciskałam na zabieg. Jarek uważał, że powinniśmy dać spokój. – Aneta, ja już nie dam rady. Nie przeżyję kolejnego rozczarowania. Po prostu nie – ucinał każdą rozmowę. Nie chciałam dać za wygraną Przecież wiadomo, że do trzech razy sztuka! W tajemnicy przed Jarkiem poszłam na ten zabieg, o którym parę miesięcy wcześniej mówiła moja ginekolożka. W pracy wyciągnęłam wszystkie pieniądze z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Jeszcze linia kredytowa w banku i wystarczy na kolejną próbę… Byłam pewna, że jak będę tak świetnie przygotowana, to uda mi się przekonać Jarka, żebyśmy dali sobie jeszcze jedną szansę. Ale on nie chciał o tym słyszeć. I zaczął się dziwnie zachowywać. Później wracał do domu, prawie się do mnie nie odzywał. „Depresja” – tłumaczyłam sobie. I wymyśliłam, że zacznę się szykować do zabiegu bez jego wiedzy. A może i nawet poddam się zabiegowi. A jak się okaże, że się udało, to przecież mi wybaczy. Bo co do tego, że Jarek ciągle chce zostać tatą, nie miałam żadnych wątpliwości. Byłam pewna, że nie uda mi się przed nim ukryć, że znów szykuję się do zabiegu. Ale Jarek przestał mnie zauważać. Nie pytał, gdzie byłam, czemu znowu jestem trochę spuchnięta. Ciągle czekałam na właściwy moment, żeby powiedzieć Jarkowi, do czego się szykuję. Ale on zachowywał się tak, że miałam coraz więcej wątpliwości, że poprze moją decyzję. Zaczęłam panikować. Niby mogłam się z tego wycofać, ale tyle trudu i poświęcenia miałoby iść na marne? I miałam stracić szansę… Znaczy my mieliśmy stracić? Jaka kobieta? Jaki rozwód? Czy on oszalał?! Po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, czy chciałabym zostać mamą nawet wtedy, gdybym miała dziecko wychowywać sama. Nie umiałam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Ciągle płakałam. Może to te hormony, którymi się szprycowałam, a może po prostu bezsilność?Aż podjęłam decyzję, że powiem Jarkowi prawdę. A potem się zastanowię, co będzie, jak się wścieknie i się nie zgodzi. W sobotę, choć byłam bardzo zmęczona, postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki Jarek nie wróci. Przyszedł przed północą. Oczy mi się zamykały, ale nie mogłam już tego odkładać. Termin zabiegu miałam wyznaczony za tydzień. – Jarek, chciałabym z tobą porozmawiać. Muszę ci powie… – zaczęłam, ale Jarek mi przerwał. – Tak? Bo widzisz, ja też. To może ja zacznę. Aneta, odchodzę. Mam kogoś od ponad pół roku. To coś poważnego. Bardzo poważnego. Widzisz, Klaudia jest w ciąży. Za pięć miesięcy zostanę tatą. Bardzo cię przepraszam… Ale sama wiesz, że od dawna nie jesteśmy już prawdziwym małżeństwem. Żyjemy obok siebie. Prawda? Wyprowadzę się jutro. Mieszkanie będzie trzeba sprzedać, ale nie musimy się spieszyć. Dziś będę spał na kanapie. No to tyle. A ty o czym chciałaś rozmawiać? Bałam się odezwać, bo wiedziałam że się rozryczę. Machnęłam tylko ręką, i pobiegłam do łazienki. Usiadłam na wannie i wpatrywałam się w podłogę. Ciągle nie byłam pewna, czy dobrze zrozumiałam, co mówił Jarek. Dziecko? Kobieta? Rozwód? Czy on oszalał? Mam dobrą pracę, rodziców, przyjaciół... To było pół roku temu. Jarek nie żartował. Naprawdę mnie zostawił. I naprawdę został ojcem. Miesiąc temu. Sąd poszedł mu na rękę i dostaliśmy szybki rozwód. Łatwo poszło, bo nie mieliśmy dzieci… O tym, że pod moim sercem bije serce naszej córki, nie wiedział nikt oprócz mnie. Bo tak, poszłam na zabieg. Nikomu nie przyszło do głowy, że Jarek o niczym nie wie. Coś zmyśliłam, że uznał, że może jego obecność przynosi nam pecha. Kilka dni później dowiedziałam się, że zarodek się zagnieździł. A potem kolejne USG pokazywały, że ciągle tam jest. Zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że tym razem się udało, że będę mamą. A że samotną? To trudno. Dam sobie radę. Mam dobrą pracę, rodziców, przyjaciół. Wiem, że Jarek się dowie. Nasza córka urodzi się siedem miesięcy po rozwodzie. Według prawa Jarek zostanie wpisany jako jej ojciec. Będę musiała mu powiedzieć prawdę. Ale tym będę się martwić za kilka miesięcy. Na razie szykuję się na przywitanie dziecka i staram się po prostu być szczęśliwa! Czytaj także:„Jestem samotną matką bez pracy, za to z długami. Sama sobie zgotowałam ten los. Mogłam nie wychodzić za alkoholika”„On dawał mi kasę, a ja jemu kobiece ciepło i rozkosz. Ten układ przestał mnie cieszyć, więc wymieniłam go na lepszy model”„W małżeństwie chciałem fajerwerków i wrażeń, a miałem szarą codzienność. Los ze mnie zadrwił i ukarał za plugawe myśli” Kacper Podgórniak z wykształcenia jest filozofem i psychologiem, lecz obecnie pracuje jako rekruter i szuka pracowników do pracy w dużych korporacjach. Do studia przyjechał z dziewczyną, Gabrysią. Po pierwszym odcinku miał 10 tys. zł na koncie i dwa koła ratunkowe - "pół na pół" i "telefon do przyjaciela", a do miliona zostało mu jeszcze 7 pytań. Uczestnik zdradził, że czuje się lepiej niż w poprzednim odcinku i że wygrane pieniądze wydałby w pierwszej kolejności na podróż z dziewczyną do Petersburga. Sprawdź, jak wyglądała dzisiejsza rozgrywka w "Milionerach"! Kacper Podgórniak rozpoczął wtorkową walkę pytaniem za 20 tys. zł. Uczestnik, jeszcze zanim usłyszał odpowiedzi, był zdecydowany, że będzie to Szwajcaria. Zaznaczył odpowiedź A, która była prawidłowa. Zobacz także: Sprawdź, czy znasz odpowiedzi na pytania o milion, które padły w programie [QUIZ] Hubert Urbański zadał pytanie za 40 tys. zł, które dotyczyło poezji Jana Brzechwy. - W mojej wiedzy na temat Brzechwy też jest sporo luk - wyznał uczestnik. Odrzucił odpowiedź D, ale ostatecznie zdecydował się skorzystać z koła ratunkowego w postaci "telefonu do przyjaciela". Prowadzący zadzwonił do ojca chrzestnego Kacpra Podgórniaka, pana Tomasza z Wrocławia. Pan Tomasz po usłyszeniu pytania i odpowiedzi postawił jednoznacznie na odpowiedź B. - Ojcu chrzestnemu trzeba wierzyć - powiedział Kacper Podgórniak i wybrał definitywnie odpowiedź B, która rzeczywiście okazała się poprawna. Po tym pytaniu gracz miał zagwarantowane 40 tys. zł. Pytanie za 75 tys. zł brzmiało: Niemiecki gazociąg północ-południe, który stanowi wschodnią odnogę przedłużenia lądowego Gazociągu Północnego, czyli Nord Stream, to: A. TURKUS B. SZAFIR C. OPAL D. RUBIN Uczestnik skorzystał z ostatniego koła ratunkowego, którym w tym przypadku było "pół na pół". Po odrzuceniu dwóch błędnych odpowiedzi pozostały już tylko TURKUS i OPAL. Postawił na to drugie, jak się okazało, słusznie. - podsumował prowadzący. Resztę artykułu znajdziesz pod materiałem wideo: "Milionerzy". Pytanie o Jana Himilsbacha okazało się zbyt trudne dla gracza Przyszła pora na pytanie za 125 tys. zł. Kto miał podobno zaproponować Janowi Himilsbachowi rolę w filmie pod warunkiem, że aktor opanuje angielski: A. Martin Scorsese B. Steven Spielberg C. Alfred Hitchcock D. Stanley Kubrick - Filmy to zdecydowanie moja kategoria, a Jan Himilsbach to zdecydowanie moje poczucie humoru, ale nie mam pojęcia, kto to mógł być - powiedział uczestnik. Zaczął analizować, kiedy żyli i tworzyli podani reżyserzy. Ostatecznie poprosił o zaznaczenie odpowiedzi D, ale to nie była poprawna odpowiedź. - powiedział Hubert Urbański, po czym pożegnał zawodnika. Kacper Podgórniak wygrał 40 tys. zł. "Milionerzy". Możliwość walki o milion w środowym rozdaniu teleturnieju Hubert Urbański zaprosił do walki w rundzie eliminacyjnej nowych zawodników, którzy w jak najkrótszym czasie musieli prawidłowo przyporządkować odpowiedzi do nazw form architektonicznych. Najszybciej odpowiedział Jakub Nowicki z Warszawy. Jakub Nowicki skończył prawo, finanse i rachunkowość, zna języki angielski i niemiecki. Pracuje jako analityk biznesowy w firmie produkcyjnej w branży gospodarstwa domowego. W studiu zawodnikowi towarzyszyła żona, Kasia. Pytanie za 500 zł. Letniak to letni: A. posiłek B. dzień C. dom D. kwiat Już przy pierwszym pytaniu uczestnik zdał się na wiedzę publiczności. Widzowie zagłosowali w 84 proc. na odpowiedź C. To przekonało Jakuba Nowickiego, by zaznaczyć tę odpowiedź. Była ona poprawna. - wyjaśnił prowadzący. Pytanie za 1 tys. zł. W PRL-u mięso, banany i papier toaletowy często należały do tak zwanych towarów: A. deficytowych B. inwestycyjnych C. maklerskich D. obrotowych Uczestnik, któremu żadne z tych pojęć nie jest obce z racji wykształcenia i wykonywanej pracy bez wahania poprosił o zaznaczenie odpowiedzi A. Był to trafny wybór. Jakub Nowicki w tym odcinku "Milionerów" zakończył grę z 1 tys. zł na koncie i dwoma kołami ratunkowymi do wykorzystania w środowym odcinku teleturnieju. Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: plejada@ Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. Jeśli chcesz być na bieżąco z życiem gwiazd, zapraszamy do naszego serwisu ponownie! Oto trzecia już odsłona serii wpisów, w których prezentuję Wam słówka języka angielskiego nie tylko oficjalnie uznawane za najpiękniejsze, ale i moje ulubione, których wymowa ma w sobie to coś. Siobhan – najcudowniejsze żeńskie imię pod słońcem, które czytamy [ʃə’vɔ:n]. Nie brzmi zbyt po angielsku, wiem, no i technicznie jest irlandzkie, ale ma korzenie w anglo-normańskim dialekcie, więc cicho tam. Jest niczym curry wśród imion: per se nieangielskie, ale coraz popularniejsze na Wyspach. No po prostu pasuje i po co te zbędne dyskusje?! rosacea – kolejny piękny termin medyczny dla niepięknej przypadłości, a mianowicie trądzika różowatego. Czytamy słodko [rəʊ’zeɪʃə]. aurora – ciekawa historia z tym słowem, bo generalnie jest to zorza polarna, ale w języku angielskim istnieje dalsze rozróżnienie na zorzę występującą na półkuli północnej (the Aurora Borealis lub the Northern Lights) oraz południowej (the Aurora Australis lub the Southern Lights). Wyraz ten czytamy [ə’rɔ:rə] (dla ciekawych świata Borealis czytamy [,bɔ:ri’eɪlɪs], a Australis wymawiamy [ɑ’streɪlɪs]). buoyancy – kolejny fonetyczny poemat, który wygląda podchwytliwie. Jego wymowa to [‘bɔɪənsi], a oznacza “pływalność” oraz “wyporność”. hypnotic – to słówko oznacza “hipnotyczny” i czytamy je [hɪp’nɒtɪk]. Podoba mi się ten wyraz ze względu na… język polski, a mianowicie nazwę “lek hipnotyczny”, czyli innymi słowy lek nasenny. dandelion – wszyscy znają i (na ogół) kochają, gdy są dziećmi. To angielska nazwa mlecza, przy czym “dmuchawiec” to dandelion clock (choć i często na dmuchawce mówi się po prostu dandelion). Wymawiamy [‘dændɪ,lɑɪən]. versatile – ten przymiotnik w zależności od kontekstu może być tłumaczony jako “wszechstronny” bądź “bystry”. Czytamy go [‘vɜ:(r)sətɑɪl]. pendulum – nie wiem co, ale coś w tym słówku jest pociągająco niepokojącego. Oznacza “wahadło” i czytane jest [‘pendjʊləm]. proclivity – ten rzeczownik oznacza “tendencja”, “inklinacja” czy “skłonność”. Czytamy go [prəʊ’klɪvəti]. scruff – skoro w drugiej części moich ulubionych słówek wspomniałem woof, nie mogło zabraknąć i scruff. Oficjalnie słówko oznacza “niechluj”, ale ma silne konotacje erotyczne i używa się go do określenia faceta z, jak ja lubię mówić, zwierzem na pysku. Czytamy ostro i brutalnie [skrʌf]. myrrh – tak, dobre widzicie, że jest to trzydzieste pierwsze słówko, ale zostawiłem je na koniec, ponieważ dzięki swej arcybrytyjskiej wymowie [mɜ:(r)] jest moim faworytem. Oznacza “mirra”. Co ciekawe, jeśli przyjrzeć się różnym listom angielskich słówek uważanych za najpiękniejsze i najpaskudniejsze, to widać, że do tej pierwszej grupy należą w dużej mierze słowa pochodzenia łacińskiego, greckiego i francuskiego, a w drugiej znajdziemy te, które przeniknęły z niemieckiego. Smuteczek trochę. Te i inne słówka dostępne są też w mojej klasie na platformie Quizlet (instrukcja obsługi wraz z przeglądem ćwiczeń znajdują się we wpisie Quizlet: platforma do nauki słownictwa). Uwaga: wpis zawiera symbole IPA (International Phonetic Alphabet, czyli Międzynarodowy alfabet fonetyczny). Bez odpowiedniego wsparcia ze strony oprogramowania możliwe jest, że w miejscu właściwych znaków Unicode pojawią znaki zapytania, kwadraty i inne niefonetyczne symbole. Ponadto jako anglista, nie amerykanista, siłą rzeczy mówię tu o brytyjskiej wersji języka angielskiego. Więcej o symbolach, ich znaczeniu i wymowie znajduje się we wpisie Angielska fonetyka: zarys dźwięków. Wymowa Pamiętam, jak było ze mną rok temu. Niewiele czasu do pierwszych zajęć, dreszczyk niepewności jak to będzie z anatomią - czy zapach formaliny naprawdę jest taki straszny? Czy widok preparatów będzie dla mnie szokiem? Czy podołam ogromnej ilości informacji do przyswojenia w tak krótkim czasie? Kiedy dowiedziałam się więcej o tym, jak wygląda anatomia na mojej uczelni, do tych nurtujących mnie pytań doszedł jeszcze dylemat: angielski czy łacina? Wybór nie był wcale taki prosty. Kupiłam atlasy Sobotty. Po łacinie - bo wszyscy kupowali. Byłam podekscytowana nadchodzącym rokiem akademickim, wertowałam już wszystkie książki, chcąc wiedzieć, co mnie właściwie czeka. Patrzyłam na te wszystkie kostki, mięśnie i naczynia - one mnie fascynowały, ale nomenklatura łacińska... przerażała. Facies articularis capitis costae, lamina orbitalis ossis ethmoidalis, labium mediale lineae asperae...i jak ja mam się niby w tym odnaleźć?! Zaczęła mnie kusić nauka anatomicznej terminologii po angielsku, ale dowiedziałam się, że byłabym w mniejszości. Po pierwszych zajęciach nie było wcale lepiej - asystentka mówiła tylko po łacinie, idealnie odmieniając skomplikowane dla mnie słówka, a ja czułam, że ten wymarły język jest dla mnie nie do przyswojenia. Byłam w kropce. A kropka ta powiększała się z każdymi zajęciami i ilością materiału, który powinnam umieć. Rozważyłam za i przeciw, by móc wreszcie przejść do prawdziwej nauki, zamiast zamartwiać się nomenklaturą. Wybrałam angielski - i nie żałuję. O ile kompendium Gworysa, Gray, Skawiny czy Memorix posiadają i łacińską, i angielską nomenklaturę, tak sporo innych, starszych źródeł jest wyłącznie po łacinie - Bochenek, Marciniak, stary skrypt UMW, Narkiewicz&Moryś. Ilość źródeł przemawia na korzyść uczących się po łacinie, ale tak naprawdę - bieżąca nauka anatomii to głównie zapamiętywanie kości z ich rozmaitymi strukturami, przebiegu nerwów i naczyń, przyczepów mięśni raczej po polsku niż w języku obcym. Dlatego nie do końca znajoma nomenklatura nie powinna, moim zdaniem, przysparzać szczególnych trudności. Sobotta, Prometeusz i Netter występują w obu wersjach językowych, po łacinie dodatkowo mamy Sinielnikova i Granta, po angielsku Gilroya. Tu problem z angielskim polega na tym, że... takie wersje bywają droższe. A na przykład taki Sobotta występuje albo w wersji polsko-łacińskiej (łacińskie nazwy i po polsku ciekawostki kliniczne), albo w całości po angielsku, co winduje cenę. W atlasach nie ma polskich podpisów struktur, więc musimy znać i rozumieć obcojęzyczne nazwy. Co jeśli atlas mamy w jednej wersji, a jednak język nam się nie podoba i na kolokwiach i egzaminie wolelibyśmy posługiwać się drugim? Cóż, niby można poszukać drugiego atlasu z właściwą nomenklaturą, ale mnóstwo osób korzysta z atlasu łacińskiego, preferując angielskie nazewnictwo. Nie sprawia to większych trudności, bo nazwy są praktycznie identyczne, trzeba tylko przestawić sobie słówka. O ile na początku może się to wydawać utrudnianiem sobie życia, trzeba mieć świadomość, że po dwóch tygodniach spędzonych z anatomią słówka łatwo wchodzą do głowy i to, co zdawało się czarną magią, przestaje być problemem, nawet bez tracenia czasu na dopisywanie nad podpisami nazw w drugim języku. We Wrocławiu większość prowadzących na zajęciach używa łacińskiej nomenklatury, co jednak nie przeszkadza w zrozumieniu przez osoby, które wybrały angielski. Za tym drugim przepadają młodsi prowadzący, w tym nowy kierownik katedry. Spotkałam się z opinią, że wybierając angielski można pisać na kolokwiach praktycznych różne cuda, a prowadzący starej daty nie znają tego języka i nie rozpoznają, co naprawdę wiemy, a co zmyśliliśmy. Nie liczyłabym jednak na to - może nie dają tego po sobie poznać, ale w większości całkiem dobrze znają nomenklaturę i wyłapują wszelkie błędy. Łacina to umierający język, powoli dogorywa tylko w środowisku naukowym i prawniczym. Odchodzi się od niej na rzecz angielskiego, na coraz to kolejnych uczelniach narzuca się studentom już tylko ten drugi, starsi profesorowie wyznający wyższość lingua latina oddają gabinety młodszym następcom. Na konferencjach i w czasopismach medycznych króluje już angielski, łacinę zaś można spotkać na... sali operacyjnej, gdzie nazwy zabiegów pochodzą właśnie z tego języka, np. hepatektomia - wątroba łac. hepar, ang. liver. Jednak w 95% przypadków znajomość jednego nazewnictwa umożliwia w pełni zrozumienie drugiego. Tu sprawa jest dla mnie prosta. O ile łacińska odmiana i końcówki mogą śnić się po nocach, tak w przypadku angielskiego niemal każdą złożoną nazwę można bez trudu rozwiązać drobnym of. Co więcej - pomyłki w odmianie bywają powodem do ucinania punktów, czy to na kolokwiach, czy egzaminie praktycznym. W przypadku angielskiego ryzyko popełnienia kosztownego błędu jest więc mniejsze. Na korzyść tego języka przemawia również to, że 99% z nas uczy się go od dobrych kilku lat i część słówek nie będzie żadną nowością.

a ja zostanę z tym angielskim